Górka
Drzewo nie było zwykłe. Nie takie stare, sztywne, poważne. To była jabłoń — albo coś, co ją przypominało, coś zielonego, letniego, jakby zrobionego z cienia i światła. Jej gałęzie uginały się łagodnie nad namiotem, jakby chciała nas objąć i uchronić przed światem. Latem zawsze pachnie inaczej. Ale tej nocy pachniało wszystkim naraz — trawą, jabłkami, dymem z ogniska i herbatą Betty.
Ciepła noc rozciągała się nad nami jak hamak z miękkiego nieba. I postanowiliśmy wtedy nie spać od razu. Zostaliśmy na zewnątrz, na karimatach, opierając się o siebie i słuchając cykad. Betty mówiła, że to najlepsze lato w jej życiu, a Miker kiwał głową i coś tam burknął, ale wszyscy wiedzieliśmy, że mu się podoba. Młody wgapiał się w niebo, szukając gwiazdozbiorów, których nikt z nas nie znał.
Ognisko się tliło. Nie było już wielkich płomieni, tylko żar, taki czerwony, spokojny. Jakby i ono chciało już spać, ale jeszcze chwilę było z nami. Siedzieliśmy tak, bez słów. Bo czasem słowa są niepotrzebne.
Tam, na tej letniej górce pod jabłonią, wszystko było dobrze.