Nie pisałem nic — tylko plik. Filmik z tej niedzieli, jak jeździmy hulajnogami. Wiatr we włosach, śmiech Betty, moje spojrzenie przez ramię, trochę zbyt długie ujęcie nieba. Ot, nic wielkiego. Ale wysłałem.
Nie odpisała.
Tydzień później, gdy miałem wejść na kolejną sesję, poczułem coś dziwnego. Drzwi do gabinetu wyglądały jak zawsze. Drewniane, matowa szyba, ta sama klamka. Ale gdy nacisnąłem i wszedłem, to…
To nie był już gabinet.
Zamiast chłodnego zapachu miękkiego fotela i zapisywanego zeszytu, w nozdrza uderzyło mnie ciepło. Zapach drożdży, prażącej się mąki, lekko słodkiej skórki chleba. Światło. Dużo światła.
Stałem na progu piekarni.
Nie wiedziałem, czy cofnąć się, czy iść dalej. Przede mną były półki z bochenkami, okno wystawowe zalane słońcem, a po lewej stronie stary piec chlebowy. Z tyłu, za ladą, ona.
Nie w garsonce, nie z notatnikiem.
W lnianym fartuchu, z podwiniętymi rękawami. Włosy spięte byle jak, jakby wstała rano i po prostu przyszła piec. W rękach miała drewnianą łopatę, a na niej chleb. Ten najzwyklejszy, jasny, lekko oprószony mąką. Wsunęła go do pieca i wtedy mnie zauważyła.
– Myślałam, że nie przyjdziesz – powiedziała, nie odrywając wzroku od ognia.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem zapytać, dlaczego piecze chleb w swoim gabinecie, ale język mi się zaplątał.
– Po tym filmie… – zaczęła. – Przez chwilę pomyślałam, że to było wszystko na pokaz. Że kręcisz kółka, żeby ktoś ci uwierzył. Nawet ja.
Zawahała się, wyjęła rękawicę i odgarnęła pasmo włosów z czoła.
– Ale potem pomyślałam, że przecież wszyscy tak robimy. Kręcimy kółka, żeby ktoś zobaczył, że jeszcze się poruszamy.
Podeszła do lady i postawiła przede mną mały bochenek. Jeszcze ciepły.
– Usiądź. Dzisiaj nie rozmawiamy. Dzisiaj się je.
Nie wiem, czy to był sen. Może jakaś metafora, może coś, co sobie wyobraziłem, zanim nacisnąłem klamkę. Ale gdy wyszedłem, w kieszeni miałem okruchy. I zapach chleba został ze mną jeszcze długo.